The interview with Monika Kozak - make-up artist at Monika Berlińska hair & make-up
Jasna, pozytywna,
zapracowana, wierząca w zmiany.
Z wykształcenia
anglistka, później charakteryzatorka – zawód daleki od
wyuczonego, tym niemniej fascynujący.
O tym jak dokonuje
się radykalnej zmiany i jakie są ludzkie twarze z Monika Kozak
Jakie tajemnice skrywa twarz człowieka bez makijażu?
Ja zawsze myślałam o twarzy W makijażu jako o tej, która coś tam może skrywać, bo dobrze zrobiony makijaż potrafi ukryć naprawdę wiele… począwszy od nieprzespanej nocy po tatuaże… twarz bez makijażu raczej ujawnia niż cokolwiek skrywa, kwestia tylko tego czy potrafimy z niej czytać… Makijażysta rzeczywiście trochę musi wiedzieć na przykład o skórze twarzy żeby móc użyć właściwych kosmetyków więc parę rzeczy potrafię wyczytać zwłaszcza ze stanu skóry, jej kolorytu, stopnia nawilżenia, ale to jest wiedza tak zwana podstawowa… myślę, że doświadczona kosmetyczka potrafiłaby powiedzieć tonę więcej po prostu przyglądając się twarzy bez makijażu…
Makijażysta przygląda się twarzy saute mniej pod kątem „co ona skrywa” a bardziej „co i jak ukryć” i „co i jak wydobyć”… robię szybką analizę kolorów na twarzy i dobieram odpowiednie korektory żeby właśnie poukrywać to, co mniej korzystne… popękane naczynka są dla mnie sygnałem żeby użyć bazy z pigmentem zielonym i podkładu w żółtej tonacji… fioletowe zasinienia pod oczami to znak, że przydałby się żółty korektor i znowu podkład w ciepłej tonacji… potem przechodzę to uwydatniania tego, co uwydatnić należy czyli zielone oczy pięknie rozbłysną dzięki odcieniom fioletu lub głębokiej czerwieni z ciepłym brązem a brązowe świetnie uwydatnią odcienie zieleni, oliwkowy, czy odcienie złota…
Skojarzyło mi się zdanie, które powiedział nieżyjący już charakteryzator Kevyn Aucoin „No amount of makeup can mask an ugly heart”. Mega je lubię bo przypomina o tym, że prawdziwe piękno jest wewnątrz a jeśli go tam nie ma to od zewnątrz tak naprawdę niewiele da się zrobić… Może to zabrzmi jak banał ale dla mnie naprawdę piękne buzie to te, z radosnym, szczerym uśmiechem i błyszczącymi od szczęścia oczami… takiego piękna nie da się namalować… ono po prostu musi już tam być, w środku… to, co ja mogę wtedy zrobić to tylko je uwydatnić odpowiednim makijażem… zresztą takie buzie maluje się bardzo łatwo bo zwyczajnie nie wymagają go zbyt wiele…
Skąd pomysł żeby się uczyć charakteryzacji? Anglista to w sumie całkiem fajny zawód.
W moim przypadku to było bardziej coś w rodzaju krzyku rozpaczy… mało w tym było na spokojnie rodzącego się pomysłu, decyzji a dużo więcej tonącego chwytającego się brzytwy… to nie było też coś, co zaczęłam robić z nudów, żeby dorobić parę groszy, czy dla wypracowania sobie całkiem nowego zawodu… zwyczajnie musiałam spełnić od bardzo dawna palącą wewnętrzną potrzebę tworzenia czegoś, robienia czegoś własnymi rękami… to nie był ruch wykalkulowany, bardziej impuls… a że padło na charakteryzację, tego do końca nie potrafię wytłumaczyć… to znaczy, nie zaczęłam od charakteryzacji tylko od wizażu i stylizacji… dopiero później zainteresowanie wizażem jakoś dosyć organicznie przekształciło się w zainteresowanie charakteryzacją… w pewnym momencie poczułam, że sam wizaż mnie dosyć mocno ogranicza… nie ma co się oszukiwać, na ile sposobów można pomalować usta? albo wykonturować twarz bronzerem? są to zdecydowanie liczby skończone… charakteryzacja to po prostu następny krok, żeby się nią zajmować musisz mieć szerszą wiedzę o technikach, o materiałach, tam zwyczajnie jest dużo więcej kombinowania…
Po wizaż i stylizację sięgnęłam w momencie kiedy w moim życiu zrobiło się odrobinę luźniej, że tak powiem, czyli kiedy „wszystkie ważne etapy” mojej formalnej edukacji miałam odrobione… to był rok 2009 i pracę doktorską miałam na ukończeniu więc poczułam, że to jest najlepszy moment żeby wreszcie zrobić coś dla siebie… może zaskakujące, ale wtedy tak się właśnie czułam, jakbym wcześniej odrabiała zadane zadanie a po jego ukończeniu wreszcie mogłam pójść w kierunku, który był tylko mój… pójście w kierunku działań artystycznych, że tak to wszystko ogólnie nazwę, było odpowiedzią na jakąś taką ogromną potrzebę wyrażenia jeszcze innej części mnie niż tylko ta teoretyczna, naukowa… i musiał ten moment nastąpić bo gdyby nie nastąpił to zwyczajnie bym chyba oszalała… to nie było hobby, chyba też nie pasja, ale wyraz czegoś co zawsze we mnie było, ale zawsze było spychane na plany dalsze bo były inne ważniejsze rzeczy… najpierw studia, potem drugie studia, dobra praca, itd. … w pewnym momencie mój świat emocjonalny był bardzo mało zbalansowany… za dużo w nim było naukowości, za mało twórczości… za dużo struktury, za mało spontaniczności… za dużo głowy, za mało serca… wizaż, stylizacja, charakteryzacja i fryzjerstwo (o którym wcześniej nie wspominałam, a które dało mi mnóstwo radości) pomogły mi tę równowagę odzyskać… Pamiętam, że to był pierwszy taki pierwszy moment kiedy znajomi zaczęli zauważać we mnie różnicę, komentowali, że jestem jakaś taka bardziej radosna, mniej wycofana, zwyczajnie sprawiałam wrażenie szczęśliwszej… to była pierwsza zmiana na plus, po niej posypały się kolejne, życiowe, osobiste… ta pierwsza najważniejsza, która uruchomiła wszystkie pozostałe…
Chyba najważniejsze czego ta droga mnie nauczyła to znajomość siebie… zrozumiałam, że nie jestem, i co ważniejsze, że nie muszę być tylko jedną wersją siebie, ukształtowaną raz na zawsze w wieku dwudziestu paru lat i na zawsze muszącą pozostać w takiej a nie innej formie… zrozumiałam, że jestem Moniką, która ma głowę nie od parady, analityczny umysł i skrobnie nawet pracę naukową jak przysiądzie… ale że też jestem Moniką, która uwielbia malować, stylizować, czesać, tworzyć charakteryzacje i że ta Monika jest nie mniej prawdziwa… zrozumiałam, że obie te twarze są bardzo moje a, co więcej, możliwe, że tych twarzy jest więcej… nie wiem gdzie mnie życie jeszcze zaprowadzi ale nie zdziwiłabym się gdyby to było gdzieś o 180 stopni w innym kierunku…
Dopóki nie zaczęłam się realizować artystycznie bałam się, że jak w to pójdę to mi to przesłoni wszystko, przewróci w głowie, pochłonie Monikę poukładaną, naukową… dlatego pomimo ogromnego parcia długo nic z tematem nie robiłam, ze strachu… myślałam, że mnie to pochłonie jak jakiś potwór nigdy nie tykany i wreszcie puszczony wolno… bez względu na to jak absurdalnie to teraz dla mnie brzmi, ja się panicznie bałam samej siebie, jakiegoś kawałka samej siebie, którego nawet nie znałam a już mnie przerażał… Trochę mi zeszło żeby zrozumieć, że nic co jest w nas, w środku, co prosi, woła, wreszcie krzyczy o uwagę nie może być złe lub groźne lub destrukcyjne… no więc żaden potwór mnie nie pochłonął… nie straciłam równowagi tylko ją zyskałam… nakarmiłam w sobie coś co od dawna krzyczało o pokarm, a nakarmione stało się nie dzikie a złagodniało… jest taki cytat „Deny your inner self and it becomes ferocious, obey it and it becomes benign.” Dokładnie to się stało… tak czuję, że właśnie to się stało…
Po wizaż i stylizację sięgnęłam w momencie kiedy w moim życiu zrobiło się odrobinę luźniej, że tak powiem, czyli kiedy „wszystkie ważne etapy” mojej formalnej edukacji miałam odrobione… to był rok 2009 i pracę doktorską miałam na ukończeniu więc poczułam, że to jest najlepszy moment żeby wreszcie zrobić coś dla siebie… może zaskakujące, ale wtedy tak się właśnie czułam, jakbym wcześniej odrabiała zadane zadanie a po jego ukończeniu wreszcie mogłam pójść w kierunku, który był tylko mój… pójście w kierunku działań artystycznych, że tak to wszystko ogólnie nazwę, było odpowiedzią na jakąś taką ogromną potrzebę wyrażenia jeszcze innej części mnie niż tylko ta teoretyczna, naukowa… i musiał ten moment nastąpić bo gdyby nie nastąpił to zwyczajnie bym chyba oszalała… to nie było hobby, chyba też nie pasja, ale wyraz czegoś co zawsze we mnie było, ale zawsze było spychane na plany dalsze bo były inne ważniejsze rzeczy… najpierw studia, potem drugie studia, dobra praca, itd. … w pewnym momencie mój świat emocjonalny był bardzo mało zbalansowany… za dużo w nim było naukowości, za mało twórczości… za dużo struktury, za mało spontaniczności… za dużo głowy, za mało serca… wizaż, stylizacja, charakteryzacja i fryzjerstwo (o którym wcześniej nie wspominałam, a które dało mi mnóstwo radości) pomogły mi tę równowagę odzyskać… Pamiętam, że to był pierwszy taki pierwszy moment kiedy znajomi zaczęli zauważać we mnie różnicę, komentowali, że jestem jakaś taka bardziej radosna, mniej wycofana, zwyczajnie sprawiałam wrażenie szczęśliwszej… to była pierwsza zmiana na plus, po niej posypały się kolejne, życiowe, osobiste… ta pierwsza najważniejsza, która uruchomiła wszystkie pozostałe…
Chyba najważniejsze czego ta droga mnie nauczyła to znajomość siebie… zrozumiałam, że nie jestem, i co ważniejsze, że nie muszę być tylko jedną wersją siebie, ukształtowaną raz na zawsze w wieku dwudziestu paru lat i na zawsze muszącą pozostać w takiej a nie innej formie… zrozumiałam, że jestem Moniką, która ma głowę nie od parady, analityczny umysł i skrobnie nawet pracę naukową jak przysiądzie… ale że też jestem Moniką, która uwielbia malować, stylizować, czesać, tworzyć charakteryzacje i że ta Monika jest nie mniej prawdziwa… zrozumiałam, że obie te twarze są bardzo moje a, co więcej, możliwe, że tych twarzy jest więcej… nie wiem gdzie mnie życie jeszcze zaprowadzi ale nie zdziwiłabym się gdyby to było gdzieś o 180 stopni w innym kierunku…
Dopóki nie zaczęłam się realizować artystycznie bałam się, że jak w to pójdę to mi to przesłoni wszystko, przewróci w głowie, pochłonie Monikę poukładaną, naukową… dlatego pomimo ogromnego parcia długo nic z tematem nie robiłam, ze strachu… myślałam, że mnie to pochłonie jak jakiś potwór nigdy nie tykany i wreszcie puszczony wolno… bez względu na to jak absurdalnie to teraz dla mnie brzmi, ja się panicznie bałam samej siebie, jakiegoś kawałka samej siebie, którego nawet nie znałam a już mnie przerażał… Trochę mi zeszło żeby zrozumieć, że nic co jest w nas, w środku, co prosi, woła, wreszcie krzyczy o uwagę nie może być złe lub groźne lub destrukcyjne… no więc żaden potwór mnie nie pochłonął… nie straciłam równowagi tylko ją zyskałam… nakarmiłam w sobie coś co od dawna krzyczało o pokarm, a nakarmione stało się nie dzikie a złagodniało… jest taki cytat „Deny your inner self and it becomes ferocious, obey it and it becomes benign.” Dokładnie to się stało… tak czuję, że właśnie to się stało…
Co było najtrudniejsze w nauce?
Dla mnie zawsze i we wszystkim co robię najtrudniejsze jest ułożenie się z samą sobą w nowej sytuacji, ustawienie się do sytuacji... trudniej u mnie o trudności merytoryczne, że tak powiem, zawsze bardziej kłopotliwe są pytania o sens działań… co mi to daje? Kim się staję robiąc to albo tamto? Jak mnie to zmienia? Dlaczego to do mnie przyszło? Dlaczego prosi o moją uwagę?
Wydaje mi się, że we wszystkich działaniach, które można określić słowem artystyczne najtrudniejszy jest moment gdy zdajesz sobie sprawę na ile jesteś w stanie robić te rzeczy jak rzemieślnik a ile w tym będzie właśnie inwencji twórczej… rzemieślnik zna metody i techniki, zna materiały i sprawnie potrafi się nimi posługiwać w celu osiągnięcia jakichś z góry zamierzonych efektów… artysta też ma cały ten warsztat ale posługuje się nim w mniej wykalkulowany sposób… artysta nie zawsze wie jaki będzie efekt końcowy… ma odwagę próbować, popełniać błędy, ponosić porażki, uczyć się i wreszcie w jakimś momencie być może stworzyć coś, co będzie całkiem nowe, świeże, zaskakujące, po prostu WOW…
Ta druga rola jest znacznie trudniejsza, często niewdzięczna i na pewno mniej dochodowa… To jest właśnie najtrudniejsze, odpowiedź na pytanie czy masz wystarczająco odwagi żeby nie znać wszystkich odpowiedzi od samego początku? Czy jesteś ok z tym, żeby nie działać w schemacie? Czy jesteś ok z tym, że coś może nie wyjść, że nic może nie wyjść? Dla mnie wizaż w pewnym momencie stał się rzemiosłem… co wcale nie znaczy, że wizaż sam w sobie jest rzemiosłem a charakteryzacja jest sztuką… albo że dla każdego wizaż w jakimś momencie staje się rzemiosłem… wcale nie… po prostu ze mną tak było i myślę sobie, że to w dużej mierze zależy od tego jakie zlecenia wykonujesz… Jeśli malujesz wyłącznie makijaże dzienne i biznesowe i tylko wśród takich klientów się obracasz to dosyć łatwo wpaść w rutynę rzemieślnictwa… dlatego ważne jest żeby nie zapominać o różnorodności zleceń, żeby nie zamykać się w jednej szufladce bo to jest zwyczajnie ślepa uliczka… Pamiętam, że miałam mnóstwo frajdy jak pracowałam w studio, gdzie przygotowywałam modelki do sesji zdjęciowych z uczestnikami warsztatów fotograficznych… to były dla nich zajęcia z żywym modelem, czy jakoś tak to nazywali… mogłam zrobić cokolwiek… modelka miała być przygotowana od czubka głowy po czubki palców czyli robiłam fryzurę, makijaż, i stylizowałam jej wygląd… To były jedne z fajniejszych sesji i działań ogóle, w tym zawodzie…
Wydaje mi się, że we wszystkich działaniach, które można określić słowem artystyczne najtrudniejszy jest moment gdy zdajesz sobie sprawę na ile jesteś w stanie robić te rzeczy jak rzemieślnik a ile w tym będzie właśnie inwencji twórczej… rzemieślnik zna metody i techniki, zna materiały i sprawnie potrafi się nimi posługiwać w celu osiągnięcia jakichś z góry zamierzonych efektów… artysta też ma cały ten warsztat ale posługuje się nim w mniej wykalkulowany sposób… artysta nie zawsze wie jaki będzie efekt końcowy… ma odwagę próbować, popełniać błędy, ponosić porażki, uczyć się i wreszcie w jakimś momencie być może stworzyć coś, co będzie całkiem nowe, świeże, zaskakujące, po prostu WOW…
Ta druga rola jest znacznie trudniejsza, często niewdzięczna i na pewno mniej dochodowa… To jest właśnie najtrudniejsze, odpowiedź na pytanie czy masz wystarczająco odwagi żeby nie znać wszystkich odpowiedzi od samego początku? Czy jesteś ok z tym, żeby nie działać w schemacie? Czy jesteś ok z tym, że coś może nie wyjść, że nic może nie wyjść? Dla mnie wizaż w pewnym momencie stał się rzemiosłem… co wcale nie znaczy, że wizaż sam w sobie jest rzemiosłem a charakteryzacja jest sztuką… albo że dla każdego wizaż w jakimś momencie staje się rzemiosłem… wcale nie… po prostu ze mną tak było i myślę sobie, że to w dużej mierze zależy od tego jakie zlecenia wykonujesz… Jeśli malujesz wyłącznie makijaże dzienne i biznesowe i tylko wśród takich klientów się obracasz to dosyć łatwo wpaść w rutynę rzemieślnictwa… dlatego ważne jest żeby nie zapominać o różnorodności zleceń, żeby nie zamykać się w jednej szufladce bo to jest zwyczajnie ślepa uliczka… Pamiętam, że miałam mnóstwo frajdy jak pracowałam w studio, gdzie przygotowywałam modelki do sesji zdjęciowych z uczestnikami warsztatów fotograficznych… to były dla nich zajęcia z żywym modelem, czy jakoś tak to nazywali… mogłam zrobić cokolwiek… modelka miała być przygotowana od czubka głowy po czubki palców czyli robiłam fryzurę, makijaż, i stylizowałam jej wygląd… To były jedne z fajniejszych sesji i działań ogóle, w tym zawodzie…
Jak charakteryzuje się twarz? Ile w tym inwencji artysty a ile wymagań reżysera?
Wszystko zależy od tego, jakie zlecenie wykonujesz… jeśli jest to charakteryzacja filmowa to rzeczywiście wizja reżysera a czasem dwóch, scenarzysty, kostiumologa no i twoja składają się na to, co ostatecznie aktor będzie miał na twarzy… to zawsze jest wypadkowa tego, jaki pomysł na daną postać mają te wszystkie osoby… z tym że działa to w ten sposób, że na przykład reżyser lub scenarzysta, jeśli jest lepiej obeznany z jakąś postacią, przedstawia ci swój pomysł na postać a ty mu mówisz czy to się da charakteryzatorsko ogarnąć czy będzie trzeba iść na jakieś kompromisy… czasem bywa tak, że logistycznie nie daje się czegoś zrobić… na przykład jeśli między jedną a drugą sceną reżyser zaplanował 30 minut przerwy a aktor ma być postarzony do tej drugiej sceny o 40 lat, to raczej marne szanse, że uda mi się to wykonać… wtedy trzeba zmieniać układ scen albo zrobić charakteryzację tylko produktami do zwykłego makijażu, bez bawienia się w specjalne preparaty do postarzania, które mocno wydłużają czas przygotowań, ale efekt dają zdecydowanie bardziej realistyczny…
Także pomimo tego, że w sumie moja rola polega głównie na wcielaniu w życie czyjejś wizji, jeśli mówimy o charakteryzacji filmowej, to jednak zawsze czuję, że mam sporą decyzyjność w procesie przygotowania postaci… no i wykonanie zawsze jest stuprocentowo moje… najpierw w głowie zachodzi synteza tych różnych pomysłów na daną postać a potem kombinuję jak tę wersję końcową osiągnąć charakteryzatorsko… dobieram metody, materiały, sprawdzam, próbuję… dla mnie to jest bardzo twórcze…
Zupełnie inaczej jest gdy ktoś przychodzi do ciebie i po prostu chce żeby mu zrobić jakąś makabryczną charakteryzację na przykład na Halloween… wtedy można poszaleć… wtedy twoja wizja jest na pierwszym planie… to jest czyste tworzenie… zwłaszcza jeśli ten ktoś nie wie co to ma być… wtedy ty musisz być tą osobą, która coś zaproponuje, wykona i miejmy nadzieję, będzie wow… z jednej strony taka wolność twórcza jest ok, gdy ktoś przychodzi i prosi żeby mu zrobić cokolwiek byleby było makabryczne, albo mówi, żeby zrobić z niego wampira, obojętnie jakiego byleby się mieściło w ogólnej kategorii „wampir”… z drugiej strony taka nadmierna swoboda może być przerażająca, zwłaszcza dla nieopierzonego charakteryzatora… w tym sensie praca przy wykonaniu postaci do filmu, gdzie masz dużo feedbacku od innych współtwórców, jest znacznie łatwiejsza… bezpieczniejsza…
Także pomimo tego, że w sumie moja rola polega głównie na wcielaniu w życie czyjejś wizji, jeśli mówimy o charakteryzacji filmowej, to jednak zawsze czuję, że mam sporą decyzyjność w procesie przygotowania postaci… no i wykonanie zawsze jest stuprocentowo moje… najpierw w głowie zachodzi synteza tych różnych pomysłów na daną postać a potem kombinuję jak tę wersję końcową osiągnąć charakteryzatorsko… dobieram metody, materiały, sprawdzam, próbuję… dla mnie to jest bardzo twórcze…
Zupełnie inaczej jest gdy ktoś przychodzi do ciebie i po prostu chce żeby mu zrobić jakąś makabryczną charakteryzację na przykład na Halloween… wtedy można poszaleć… wtedy twoja wizja jest na pierwszym planie… to jest czyste tworzenie… zwłaszcza jeśli ten ktoś nie wie co to ma być… wtedy ty musisz być tą osobą, która coś zaproponuje, wykona i miejmy nadzieję, będzie wow… z jednej strony taka wolność twórcza jest ok, gdy ktoś przychodzi i prosi żeby mu zrobić cokolwiek byleby było makabryczne, albo mówi, żeby zrobić z niego wampira, obojętnie jakiego byleby się mieściło w ogólnej kategorii „wampir”… z drugiej strony taka nadmierna swoboda może być przerażająca, zwłaszcza dla nieopierzonego charakteryzatora… w tym sensie praca przy wykonaniu postaci do filmu, gdzie masz dużo feedbacku od innych współtwórców, jest znacznie łatwiejsza… bezpieczniejsza…
Co najbardziej zapamiętałaś z naszej anglistyki?
Na pewno ludzi… Zawsze miałam wrażenie, że mega interesująca z nas była ekipa i chyba nie pomyliłam się w zasadzie wcale… Życie zweryfikowało pozytywnie moje podejrzenia… z wieloma ludźmi ze studiów mam kontakt przynajmniej na Facebooku i zwyczajnie oczom czasem nie mogę uwierzyć jak fajnie wiele osób zorganizowało swoją drogę po studiach… to są po prostu bardzo ciekawi ludzie, którzy mają coś fajnego do dania o siebie i to bez względu na to czy robią coś ciekawego zawodowo czy zwyczajnie żyją w taki sposób i podejmują takie decyzje życiowe, które sama mogę czasem tylko podziwiać za ich odwagę…
Jak wspominasz pracę w WSF?
Pracę w zawodzie wykładowcy akademickiego wspominam trochę jako czas sprzecznych emocji… z jednej strony radość, że dostałam fajną pracę w renomowanej szkole, z drugiej stres i niepewność czy sobie poradzę z prowadzeniem zajęć zarówno pod względem merytorycznym jak i osobowościowym… wystąpienia publiczne zawsze były moją słabszą stroną… i chyba nigdy tak do końca nie uwierzyłam, że dobrze mi idzie w tym zawodzie… pomimo wielu pozytywnych reakcji ze strony studentów na mój sposób prowadzenia zajęć, jakoś ciężko mi się było ułożyć samej ze sobą… tutaj problem tkwi znacznie głębiej… oboje moi rodzice są nauczycielami, ja trochę się tym zawodem próbowałam wcisnąć w nie swoje butki… chyba to nie grało… te butki zawsze uciskały, nawet najbardziej pozytywna reakcja z zewnątrz nie mogła tego złagodzić, bo problem był w środku…
Nie zmienia to jednak faktu, że czułam się w pewien sposób wyróżniona, mogąc pracować ramię w ramię z ludźmi, którzy jeszcze chwilę temu byli moimi wykładowcami… wielu z nich podziwiałam za ich wiedzę… wtedy dla mnie to była swoista nobilitacja… no i sama uczelnia, nie wiem jak jest teraz ale gdy się starałam o pracę było to bardzo ważne miejsce na wrocławskiej mapie uczelni filologicznych, chyba drugie pod względem renomy po uniwersyteckiej anglistyce… poprzeczka została ustawiona wysoko… czułam, że dostałam kredyt zaufania… gdybym się nie sprawdziła, zwyczajnie by mnie zwolnili… na szczęście nie okazał się kredytem bez pokrycia… w WSF pracowałam dziewięć kolejnych lat… wspominam je dobrze… niekiedy nawet bardzo dobrze…
Nie zmienia to jednak faktu, że czułam się w pewien sposób wyróżniona, mogąc pracować ramię w ramię z ludźmi, którzy jeszcze chwilę temu byli moimi wykładowcami… wielu z nich podziwiałam za ich wiedzę… wtedy dla mnie to była swoista nobilitacja… no i sama uczelnia, nie wiem jak jest teraz ale gdy się starałam o pracę było to bardzo ważne miejsce na wrocławskiej mapie uczelni filologicznych, chyba drugie pod względem renomy po uniwersyteckiej anglistyce… poprzeczka została ustawiona wysoko… czułam, że dostałam kredyt zaufania… gdybym się nie sprawdziła, zwyczajnie by mnie zwolnili… na szczęście nie okazał się kredytem bez pokrycia… w WSF pracowałam dziewięć kolejnych lat… wspominam je dobrze… niekiedy nawet bardzo dobrze…
Jacy byli twoi studenci?
Na początku prowadziłam zajęcia tylko ze studentami studiów zaocznych czyli w dużej mierze ludźmi starszymi ode mnie… zdarzało się, że 25-latka egzaminowała 50-parolatkę… bywało dziwnie, momentami niezręcznie ale duża w tym zasługa właśnie tych ludzi, że nie czułam się w swojej roli jakoś kosmicznie dziwacznie… miewałam wrażenie, że starsze uczennice podchodziły do mnie z większą sympatią, ulubiły sobie mnie, że tak powiem… pewnie wyczuwały moje wahanie i niepewność jak ustawić taką relację, jak się w niej odnaleźć i zwyczajnie mi pomagały, wychodziły do mnie, dawały sygnały że mnie akceptują w tej roli, że pomimo braku doświadczenia, doceniają moje zaangażowanie, przygotowanie do zajęć, jasne reguły zaliczenia, życzliwość ale i konsekwencję…
Pamiętam sytuację, że na koniec semestru letniego musiałam oblać 60-70% jednej z grup, w pozostałych grupach zresztą dużo lepiej nie było… zostałam nawet zaproszona przez kanclerza szkoły na krótką pogawędkę w tej sprawie… myślałam, że jest szansa, że nie zaproponują mi aż tylu grup od nowego semestru… myślałam też, że studenci obsmarują mnie w ankietach z góry do dołu, zwyczajnie, po ludzku, złośliwie, zwłaszcza, że to był pierwszy rok studiów zaocznych, większość z osób, które nie zaliczyła roku, po prostu rezygnowała z uczelni więc mieli wszystko w nosie… co ciekawe, wtedy dostałam jedną z wyższych średnich z ankiet studenckich, nie dosyć, że mnie nie zjechali to w oddzielnych komentarzach podkreślali jasne warunki zaliczenia, których oni zwyczajnie nie dali rady wypełnić, życzliwość wykładowcy i wysoką jakość merytoryczną zajęć… mnie zwyczajnie zatkało… i mega podbudowało…
Bardzo specjalne miejsce w moim serduchu zajmują studenci, którzy uczęszczali do mnie na seminarium magisterskie… jedna jedyna grupa… bo szybko zrezygnowałam z prowadzenia seminarium… ciężka praca… ostatecznie bardzo satysfakcjonująca ale też bardzo odpowiedzialna i wymagająca… każdą obronioną pracę i każdą osobę wspominam bardzo ciepło…
Potem były już tylko zajęcia ze studentami pierwszego roku studiów dziennych… zajęcia z praktycznej nauki języka angielskiego, z gramatyki głównie… moje ulubione i zajęcia i studenci… zawsze najbardziej lubiłam gramatykę więc jak dostałam te zajęcia to po prostu oszalałam z radości a pierwszaki na studiach dziennych to jest zwyczajnie sama słodycz… mówią do ciebie proszę pani zamiast po tytule, są ogólnie przerażeni wszystkim a każdy przejaw życzliwości ze strony wykładowcy traktują jak dar od niebios… są cali zieloni, co jest rozbrajająco urocze… dodatkowo była miedzy nami mała różnica wieku więc tym bardziej czułam się blisko nich… miałam z nimi dobrą relację… trzymaliśmy dystans, szanowaliśmy się ale zwyczajnie też się lubiliśmy… ja ich lubiłam… czułam, że oni to odwzajemniają… najlepszy czas w tej pracy to właśnie zajęcia z pierwszakami… wyjątkowe doświadczenie absolutnie…
Czy ciężko było po uczeniu innych znowu uczyć się samemu od zera?
Nie, zupełnie nie… może dlatego, że nie miałam żadnego celu, do którego dążyłam rozpoczynając naukę… mam na myśli, że nie czułam parcia, że muszę szybko zrobić jedną szkołę, potem kolejną, potem parę kursów, certyfikatów, przeprowadzić do Wa-wy i zatrudnić przy produkcji filmów… nigdy z niczym nie byłam taka zorganizowana, zaplanowana i zdeterminowana… pewnie gdybym była to bym osiągnęła znacznie więcej… zawsze miałam z tym kłopot, z planowaniem i egzekucją… nie mówię tego z żalem… wiem, że tak jest i uczę się radzić sobie z tym na bieżąco…
Dla mnie ważniejsze jest, że coś po prostu robię, że się uczę nowych rzeczy, rozwijam swoje umiejętności, doświadczam rzeczy, poznaję ludzi… najważniejsze jest kim się staję robiąc różne rzeczy w życiu, niż co osiągam…
Dla mnie ważniejsze jest, że coś po prostu robię, że się uczę nowych rzeczy, rozwijam swoje umiejętności, doświadczam rzeczy, poznaję ludzi… najważniejsze jest kim się staję robiąc różne rzeczy w życiu, niż co osiągam…
Czy mając teraz ten zawód i będąc mamą czujesz się szczęśliwa? Czym w ogóle jest dla ciebie szczęście?
Kiedy zrezygnowałam z pracy wykładowcy i przyjęłam ofertę stałej pracy w Nokii mój czas wolny bardzo mocno się skurczył… jako wykładowca miałam kilka godzin w jednej szkole, kilka w drugiej i pomimo, że łączyło się to z większą logistyką to tego czasu na działania wizażowo-charakteryzatorskie miałam znacznie więcej… pracując na etat zaczęłam coraz częściej rezygnować z różnych propozycji charakteryzatorskich i jak to zwykle bywa w takich sytuacjach potraciłam wiele kontaktów, ludzie przestali dzwonić, dopytywać czy jestem chętna na jakieś tego typu działania... i tak to jakoś leciało dłuższy czas… zagoniłam się w pracę i codzienne obowiązki a moje artystyczne przedsięwzięcia poszły w kąt… za to moje życie osobiste nabrało rumieńców… w ostatnim czasie wyszłam (późno) za mąż a w maju zostałam mamą Gniewka… wszystko to złożyło się na aktualny zastój artystycznej strony mojej osoby… jednak coraz częściej łapię się na myśli, że wszystko dzieję się dokładnie tak jak powinno… że musiałam odejść na chwilę od malowania żeby z większą siłą uzmysłowić sobie jak bardzo jest dla mnie ważne… to jest ta strona mojej osobowości, która zawsze była traktowana trochę po macoszemu, i teraz znowu tak się dzieje, jak coś trzeba było odpuścić to właśnie to poszło pod nóż… na szczęście tym razem jestem już mądrzejsza o parę doświadczeń i parę prawd o sobie samej i wiem, że nawet gdybym próbowała to nie dam rady odpuścić całkowicie Moniki malującej, czeszącej, stylizującej… to jest mega ważna część mojej osobowości i prędzej czy później, w takiej bądź innej formie się zmaterializuje w moim życiu… nie da się zrezygnować z kawałka siebie i mieć nadzieję, że się będzie szczęśliwym…
Czy czuję się szczęśliwa? Zdecydowanie tak… ten zawód, te umiejętności może nie dają mi szczęścia ale na pewno dużo radości… uwielbiam tę część siebie… tę naukową też… obie są mega ok… muszę tylko tak nawigować żeby żyły ze sobą w umiarkowanej równowadze and I’m good to go…
A czym jest dla mnie szczęście? Szczęście jest wewnątrz… to jest stan ducha… to jest taka przestrzeń w środku, która jest kompletnie niezależna od wszystkiego co się dzieje na zewnątrz… ja to czuję jako mega mocną wiarę w siebie i w to, że wszystko co się dzieje, co mnie otacza, czego doświadczam ma głęboki sens… dlatego nawet jak się u mnie na zewnątrz działo raczej kiepsko, udawało mi się zachować względny spokój i nigdy nie tracić uśmiechu… ktoś mi kiedyś powiedział, że jak mnie widział na mega życiowym zakręcie to najbardziej dziwne mu się wydawało, że ja jestem taka spokojna i uśmiechnięta… powiedział mi, że on na moim miejscu by szalał z niepewności, frustracji… Dowiedziałam się tego dużo później… jak już wyszłam na prostą… swoją drogą, duża wdzięczność za wyczucie i takt…
To wszystko dobre co widać gołym okiem w moim tu i teraz to nie szczęście ale efekty tego, że w środku, sama ze sobą jestem z grubsza ok…
Czy ludzie bardziej chcą makijażem coś ukryć czy podkreślić?
Chyba jedno i drugie… makijaż na tym właśnie polega, że ukrywamy to, co mniej korzystne a uwydatniamy atuty… chodzi o to, żeby odwrócić uwagę od takich niedociągnięć naszej urody jak przebarwienia skóry czy popękane naczynka po to żeby przyciągnąć uwagę do pięknych oczu albo wydatnych, kształtnych ust... to znaczy taka jest ogólna zasada makijażu, ale jako że wszystko jest względne a coś takiego jak obiektywne piękno nie istnieje, czasem to, co ja uznałabym za niekorzystne w czyjejś twarzy i próbowała ukryć, inny wizażysta może w ogóle nie uznałby za wymagające skorygowania… osobiście uwielbiam piegi i wydaje mi się, że trzeba być wizażowym rzeźnikiem żeby próbować je ukryć pod grubą warstwą mocno kryjącego podkładu, ale oczywiście potrafię sobie wyobrazić kogoś, kto nie lubi swojej piegowatej cery i kto będzie nalegał żeby makijażysta wyrównał jej koloryt…
Wydaje mi się, że klasykiem wśród sytuacji gdzie ktoś zaczyna wyliczać tony niedociągnięć swojej urody, które trzeba pilnie ukryć są panny młode… często stoję jak wryta i nic nie widzę… tutaj rzeczywiście chyba nie spotkałam dziewczyny, która by przyszła na makijaż próbny i zaczęła rozmowę od tego, co koniecznie musimy uwydatnić makijażem ślubnym… na szczęście od dłuższego czasu królują trendy na naturalność, zwłaszcza w makijażu ślubnym, więc dziewczyny nie nalegają na ciężki makijaż, taki którym ewentualnie można by skorygować owal twarzy czy kształt nosa, tylko przystają na makijaż delikatny, właśnie taki który uwydatnia to, co wyjątkowo piękne w danej twarzy a nie ukrywa za wszelką cenę na przykład odrobinę zbyt szerokiego nosa … rezultat jest super bo wyglądają jak one same a nie jak plastikowa pani z okładki magazynu…
Wydaje mi się, że klasykiem wśród sytuacji gdzie ktoś zaczyna wyliczać tony niedociągnięć swojej urody, które trzeba pilnie ukryć są panny młode… często stoję jak wryta i nic nie widzę… tutaj rzeczywiście chyba nie spotkałam dziewczyny, która by przyszła na makijaż próbny i zaczęła rozmowę od tego, co koniecznie musimy uwydatnić makijażem ślubnym… na szczęście od dłuższego czasu królują trendy na naturalność, zwłaszcza w makijażu ślubnym, więc dziewczyny nie nalegają na ciężki makijaż, taki którym ewentualnie można by skorygować owal twarzy czy kształt nosa, tylko przystają na makijaż delikatny, właśnie taki który uwydatnia to, co wyjątkowo piękne w danej twarzy a nie ukrywa za wszelką cenę na przykład odrobinę zbyt szerokiego nosa … rezultat jest super bo wyglądają jak one same a nie jak plastikowa pani z okładki magazynu…
Jakie są twoje inne marzenia?
W ciągu ostatnich paru lat wiele moich marzeń się zmaterializowało więc teraz jestem znowu trochę na etapie przewartościowań… takich z gatunku gdzie jestem… dokąd zmierzam… co jest dla mnie ważne… co chcę jeszcze osiągnąć… z jaką wersję siebie chcę świętować kolejne okrągłe urodziny… Na pewno niezmiennie na mojej liście marzeń pozostają dalekie podróże… chciałabym podróżować więcej… jest jeszcze wiele miejsc, które koniecznie chciałabym zobaczyć… teraz już nie tylko ze Sławkiem ale też z Gniewkiem… Mam też dużo zwykłych, prostych marzeń jak na przykład wygodne i dostatnie życie dla naszej małej rodzinki… Co do moich działań artystycznych to marzy mi się żeby w pewnym momencie znalazły swoje stałe miejsce w moim tu i teraz… żeby nie były spychane gdzieś co chwila i dominowane przez inne sytuacje i działania… to nie musi być chyba nawet jakaś nie wiadomo jak duża przestrzeń… chodzi tylko o to, żeby ta przestrzeń była stała, pewna… kiedykolwiek bym nie spojrzałam żeby tam była…