A voice from PHC - interview with Paediatric and Paramedic Nurse Magda Krasińska
Bardzo długo czekałam na ten wywiad, ale na szczęście Magda nie poddała się i dostałam od niej odpowiedzi na wiele nurtujących mnie pytań. Pracowała rok na oddziale neonatologicznym, trzy w ratownictwie medycznym, trzy w transporcie medycznym i dwanaście lat na pediatrii.
Jak wygląda praca w szpitalu okiem osoby z wewnątrz, czy można przyzwyczaić się do stresu, śmierci... Magda ma masę dystansu, poczucia humoru, ale jest niebywałą profesjonalistką w swoim fachu...no i ma niesamowicie wielkie serce. O życiu na pełnych obrotach z Magdą Krasińską
Po
pierwsze bardzo Ci dziękuję, że w ogóle znalazłaś czas na to, żeby coś mi
opowiedzieć. Czasem rozmawiamy i pojawiają mi się strzępki, obrazki z Twojej
pracy. Wydaje mi się, że wiele osób zupełnie nie uświadamia sobie jak ochrona zdrowia
wygląda od tej drugiej strony.
Zatem
pierwsze pytanie brzmi: Czy praca “na sygnale” czy SOR wygląda tak jak na
filmach?
Myślę,
że każdy, kto kiedyś oglądał realia swojego własnego zawodu w wersji 'fantazja
telewizyjna' wie, że wiele rzeczy bywa uproszczonych, przekręconych, usuwa się
“nudne” i żmudne elementy. Kto by oglądał serial, w którym lekarz wypełnia
stosy formularzy, ratownik sprząta karetkę, uzupełnia sprzęt, rozlicza leki,
czy pielęgniarkę pobierającą krew na zlecone badania (czy różne inne płyny,
wydzieliny i wydaliny ustrojowe), szykującą pakiety do sterylizacji, albo
wykonującą czynności pielęgnacyjne przy pacjencie? Dla widza to pewnie nuda.
Dla nas zdecydowana większość czasu pracy. Momenty, kiedy po gorących akcjach
musisz przełamać psychiczne i fizyczne wyczerpanie i najzwyczajniej w świecie
zająć się sprzątaniem, dokumentowaniem, przyjęciem kolejnego pacjenta w oddział
lub odebraniem kolejnego zlecenia wyjazdu. W filmach wszystko kończy się na tej
najintensywniejszej części. A to zazwyczaj dopiero połowa pracy. Zauważ, że nie
jest np pokazywane, jak pacjenta się z budynku wynosi do karetki. Szczególnie
takiego bez windy, z dziwnymi rozwiązaniami architektonicznymi. Domownicy
często nie zdają sobie sprawy, że np postawiona na klatce schodowej wielka
roślina w ciężkiej donicy może kiedyś zaważyć o tym, czy do szpitala dojadą na
czas. Bo ktoś musi wziąć i przestawić takiego zawadzającego klamota, żeby z
leżącym pacjentem i kilogramami sprzętu w ogóle szło po takich schodach zejść.
Szkoda, że takie rzeczy nie są w tv pokazywane. Nikt nie musi też nigdy wracać
po zostawiony w domu pacjenta pulsoksymetr czy zestaw kabli do EKG. Magia ekranu!
Na
rynku jest obecnie masa książek: o lekarzach, o pracy w szpitalach, o trudnych
warunkach pracy, 48 godzinnych dyżurach, mdlejących lekarzach i tak dalej. Jak
to wygląda Twoimi oczami?
Przyznam,
że nie czytuję takich książek, ale 48-godzinne dyżury robiłam, dawno temu. Dla
własnego zdrowia zrezygnowałam już dawno z takich pomysłów, nie pracuję powyżej
12 godzin. Omdleń nie pamiętam, ale
kolega lekarz raz miał taką sytuację, kiedy po długim dyżurze, podczas
porannego wyjazdu do wybuchu gazu w bloku mieszkalnym, po dojeździe na miejsce
zdarzenia po prostu się 'zawiesił' i nie zauważył, że dojechali, że stoją przed
rozwalonym budynkiem i że wszyscy wysiedli już z karetki. Siedział i patrzył
przed siebie, póki ratownik nie potrząsnął jego ramieniem. Inny wspominał, że
po przyjęciu 50 osób w osiem godzin sam pewnie wyglądał, jakby pomocy medycznej
potrzebował. Do koleżanki pediatry ludzie dzwonią i smsują nawet kiedy
wyjechała na dawno zapowiadany krótki urlop. Proponują nawet, żeby konsultowała
dzieciaki, które też akurat są z rodzicami na urlopie w tej samej górskiej
miejscowości.
“Trudne
warunki” to pojęcie dość względne, każda praca pod pewnymi względami jest
trudna, dla jednego gorsza będzie dwugodzinna akcja ratunkowa w deszczu lub
palącym słońcu na autostradzie, dla drugiego siedzenie 8 godzin w pracy przy
biurku. Zawsze mówię, że trudno, to jest na kutrze rybackim pośrodku morza
Barentsa ;)
Tak
jak mi wcześniej opowiadałaś, ta praca wymaga od Ciebie sporo nauki i nakładów
własnych, możesz o tym opowiedzieć?
Obowiązek
aktualizowania wiedzy mam zapisany w ustawie o zawodzie. Nie mamy jeszcze
przymusu zdobywania punktów edukacyjnych, tak jak lekarze i ratownicy, ale być
na bieżąco musimy. Na własny koszt robiłam trzy kursy specjalistyczne, jeden
kwalifikacyjny i dwuletnią specjalizację.
Każda z form kształcenia ma część teoretyczną i praktyczną, więc w dni
wolne od pracy jeździ się na staże do innych szpitali, na oddziały
specjalistyczne. W medycynie zmiany następują szybko – nowe leki, wytyczne,
sposoby terapii, wycofanie dawnych standardów - w prawach pacjenta jest jasno
napisane, że pacjent ma prawo być leczony wg aktualnej wiedzy medycznej. Dość powiedzieć, że już pięcioletnia przerwa
w zawodzie powoduje zawieszenie prawa jego wykonywania i konieczność
dokształcania oraz kolejnych egzaminów przed ponownym podjęciem pracy w
zawodzie.
Rozmawiałyśmy
też kiedyś o tym, że ludzie wylewają frustracje na szpital ogólnie – i że ta
odpowiedzialność zbiorowa przybija. Często stykasz się z agresją, frustracją
pacjentów czy ich rodzin?
Współpraca
z rodzicami często jest świetna, ale są sytuacje, kiedy nie możemy dojść do
porozumienia, bardzo frustrujące – najpewniej dla obu stron. Ludzie mają własne
wyobrażenie na temat tego co dla ich dziecka najlepsze, często chcą, by nasze
działania dawały efekt natychmiast, złoszczą się, kiedy nie chcą czegoś przyjąć
do wiadomości – np. tego, że częste infekcje u ich dziecka mają związek z ich
paleniem papierosów. Zdarzały się sytuacje gdy przy braku zgody na
hospitalizację dziecka z zagrożeniem życia trzeba było zagrozić sądem – zwykle
wtedy rodzice się zgadzają na przyjęcie, ale ja się pewnie domyślasz dalsza
współpraca z opiekunem któremu trzeba było postawić takie ultimatum to
koszmar. Do tego Internetowi napinacze –
każdy może napisać wszystko, rzucać bezkarnie oskarżeniami czy po prostu
wyrazić swoją mądrą opinię typu „Zaorać cały szpital w miejscowości X” - mimo
że spędził w życiu np. pięć minut na pomocy doraźnej, a 99% szpitala nie
widział nawet na oczy.
Opowiadałaś
też kiedyś, że obecne wyposażenie karetek i ilość personelu tam są delikatnie
mówiąc niewystarczające. Ja sobie z tym radzicie? I z innymi problemami, jakie
napotykacie każdego dnia?
Wyposażenie
w leki i sprzęt karetek systemowych jest
standaryzowane i wg mnie odpowiednie do potrzeb. Śmiało można jechać w każdą
akcję. Stan techniczny pojazdu i ilość pracowników to często już inna
bajka. Tu często rządzi ekonomia – jak
najmniej personelu, jak najtańszy sprzęt. Kodeks pracy niby zabrania dźwigania
dużych ciężarów, wnoszenia czy znoszenia ich po schodach. Jednocześnie wg NFZ
nieważne, czy pacjent waży 50kg czy 150kg – nadal jedzie tam dwóch ratowników,
lub 2 ratowników i lekarz. Co najwyżej możesz próbować poprosić o pomoc drugi
zespół, straż pożarną, czy skrzyknąć sąsiadów. Nawet nie chodzi o siłę fizyczną
danego ratownika – np. płachta ratownicza ma 8-10 uchwytów, nie dasz rady
przenieść kogoś w ten sposób po schodach we dwójkę. Taniej wyposażyć karetkę w
krzesełko kardio które trzeba nieść niż w zautomatyzowanego schodołaza, taniej
pozwolić ratownikowi iść na operację kręgosłupa niż kupić pneumatyczne nosze.
Jako ciekawostkę dodam, że takie na przykład nowoczesne nosze jest w stanie
obsłużyć w pojedynkę nawet siedmiolatek – podnieść i opuścić na nich dorosłego
człowieka, wsadzić i wyjąć je z karetki z obciążeniem 100kg. Mam nadzieję, że
kiedyś wszyscy nasi ratownicy się takich doczekają. Kiedyś śmialiśmy się z
kolegą, że dobrze do siebie pasujemy – bo mi drętwieje prawa ręka, a jemu lewa
noga. A jak sobie radzimy? Kreatywność i taśma klejąca zwykle pomagają we
wszystkim ;)
Co
jest najtrudniejsze a co najbardziej satysfakcjonujące w Twojej pracy?
Najtrudniejszy
jest brak zorganizowanego rytmu dobowego, który z biegiem lat coraz bardziej
daje mi w kość. Trudno też pracować z niezgraną grupą, z ludźmi z którymi nie
możesz się dogadać. Przekonałam się, że nawet na najcięższych oddziałach
pracuje się dobrze, o ile zespół jest zgrany – wtedy góry można przenosić. Na
szczęście mogę powiedzieć, że moje obecne miejsce pracy jest pod tym względem
bardzo dobre. Satysfakcjonują sukcesy, nawet te drobne.
Jakie
są Twoim zdaniem największe bolączki służby zdrowia? Co najbardziej kuleje?
Przede
wszystkim to, że wszyscy wiedzą, że nie ma
już Milicji, a nieliczni to, że od 1999 mamy Ochronę Zdrowia ;) A tak
serio – to złożony problem, który omawiać powinni bardziej kompetentni w
temacie.
Powiedz,
po co w ogóle ktoś decyduje się na taką pracę? Trudna, wyczerpująca,
niewdzięczna, obarczona potężnym ryzykiem?
Po co? Czy to jest jakaś misja czy masochizm? :)
Ani
jedno, ani drugie. W zasadzie, czyż podobnych pytań nie można przypisać do
wielu innych zawodów? No, może z wyjątkiem ryzyka, bo ten podpunkt można przy
naprawdę wielu pracach z powodzeniem zamienić na „nudna jak flaki z olejem”. I
to w sumie chyba dobra odpowiedź na to pytanie – wiele można powiedzieć o pracy
pielęgniarki, ale „nudna” nie jest z pewnością :)
Czy
żeby pracować w taki sposób trzeba mieć jakąś szczególną tolerancję na stres
czy to nabywa się w trakcie? Jak Ty sobie radzisz ze stresem?
W
środowisko szpitalne wchodzi się już podczas pierwszego roku studiów, także już
wtedy człowiek może stwierdzić, czy do tej pracy pasuje, czy nie da rady. To
słynne „życie studenckie” to dla mnie trochę egzotyka – jeśli porównasz
kierunek studiów, gdzie np. trzy lata spędzasz w pomieszczeniach wykładowych a
pielęgniarstwo, położnictwo czy ratownictwo – gdzie oprócz góry teorii
wchodzisz na oddziały szpitalne – bez taryfy ulgowej stajesz do pielęgnowania
pacjenta (kąpanie, przewijanie, leki, opatrunki...), pierwsze zgony,
przygotowanie zmarłego do ostatniej drogi, pierwsze narodziny – fizjologiczne i
zabiegowe, operacje. Albo czujesz się w tym ok, albo przerywasz studia.
Paradoksalnie, to do czego cię na studiach nie przygotują to radzenie sobie z
ludźmi, którzy będą cię lekceważyć, podważać twoje kompetencje, próbowali cię
oszukać, nawrzeszczą na ciebie czy wypiszą w internecie kalumnie. Przejście nad
tym do porządku dziennego wymaga chyba najwięcej siły psychicznej, bo czasem
wiesz, że wszystko zrobiłaś dobrze, więc pretensje nie mają uzasadnienia, ale
jednak daje ci to w kość. Co do radzenia sobie ze stresem – każdy na swój
sposób, nie otrzymujemy pomocy od pracodawców. Pamiętam przypadek z dużego
miasta, gdzie ostrzelano policję i pogotowie. Policjantów zdjęto w tym dniu ze
służby, zaoferowano psychologa, ratowników natomiast... po prostu zadysponowano
do kolejnego zdarzenia.
Czy
były jakieś historie, zdarzenia, które szczególnie zapadły Ci w pamięć?
Dziesiątki.
Na pewno bardzo zapadają w pamięć zdarzenia drastyczne lub niebezpieczne.
Mogłabym opowiadać godzinami – ponoć to częsta wśród personelu forma
autoterapii ;)
Zastanawiam
się czy ciężej ratować dziecko czy dorosłego? Czy patrzy się na wszystkich tak samo?
Czy to w ogóle jest możliwe?
Dla
mnie bez różnicy – dzięki wcześniejszej pracy w oddziale patologii noworodka i
pediatrycznym nie 'boję się' mówiąc potocznie, małego pacjenta. Czasem ludzie
którzy sami mają dzieci bardziej to przeżywają, szczególnie, jeśli pacjent jest
akurat w wieku ich potomka. Pamiętam jak psychicznie zdewastowany był kiedyś
kolega po powrocie z wyjazdu do rozszerzonego samobójstwa – ojciec spalił
siebie i syna w samochodzie. Siedział większość dyżuru na klatce schodowej i
palił papierosa za papierosem. Na każdego przypada coś, co działa na niego w
szczególny sposób – ja najgorzej radziłam sobie z agresorami. Zdarzyło mi się
uczestniczyć w kilku sytuacjach z agresywnymi pacjentami – krzyk, policja,
unieruchamianie siłą, ale na szczęście nie spotkałam się np. z latającą
siekierą jak jeden z zespołów.
Czy
miałaś kiedyś taki przypadek żeby na raz przywieziono ofiarę i sprawcę wypadku?
Nie
pracowałam w SOR, nie miałam z tym do czynienia. Ale raz miałam takie
'podwójne' zgłoszenie, dwóch piłkarzy przeciwnych drużyn kontuzjowanych po
zderzeniu głowami. Wysłano tylko nas, więc miałam obu pacjentów w jednej
karetce – jednego na leżąco po wstrząśnieniu mózgu z chwilową utratą
przytomności, drugiego przytomnego, na siedząco, ale w gorszym stanie, z
wgniecioną na skroni czaszką, wymagającego szybkiej operacji. Panowie podali sobie dłonie i przeprosili się nawzajem.
Czy
mając styczność z chorobami, śmiercią na co dzień inaczej patrzy się na życie,
czy to już w pewnym momencie obojętnieje? Uodparnia się na to? Czy też
perspektywa jest zupełnie inna?
Chyba
nie ma lekarstwa na to, żeby nie przejmować się pierdołami. Czego byś w życiu
nie widziała, to i tak po krótkim czasie zaczynasz z powrotem żyć własnymi
mniejszymi czy większymi problemami. To, że czyjeś tragedie często nie zostają
z nami na dłużej to nie kwestia obojętności, ani braku osławionej empatii, ani
jakiejś szczególnej odporności. Niektóre zdarzenia zapamiętamy na zawsze, ale
ważne jest to, żeby te wspomnienia nie przejęły kontroli nad naszym życiem. Bo
jeśli tak jest, to znaczy, że dolega nam PTSD, że sami wymagamy leczenia. Na
życie patrzę jak każdy inny, chociaż czasem zazdroszczę innym beztroski – pasy
zapinają byle jak, w autokarach wcale, kask na głowie dziecka niby jest, ale
źle dopasowany, nogi pasażerek na linii strzału airbagu, na rolki z gołymi
kolanami, na motocykl w krótkich spodenkach... ja tak nie umiem, zbyt boję się
możliwych konsekwencji. Ba, nawet na noszenie pierścionków patrzy się inaczej,
jak raz chociaż zobaczysz awulsyjny uraz obrączką (ring avulsion injuries) –
palec obrany do kości, bo coś szarpnęło za pierścionek. Pamiętam nawet
trzylatkę, która doznała takiego urazu przez plastikowy pierścionek z gazetki
dla dzieci. Na pewno jestem człowiekiem ostrożnym ;)
Pamiętam,
że miałam kiedyś taki średni czas w życiu, że narzekałam na nie i wtedy bardzo
ciężko zachorowałam...o jak ja wtedy zaczęłam każdą chwilę cenić. Może to
śmieszne, ale chyba dość ludzkie, że nie docenia się tego co się ma aż do
momentu utraty, albo ryzyka utraty. Masz podobne zdanie? Czy widzisz to czasami
u chorych z którymi masz styczność?
Na
pewno cenię zdrowie, nie mogę powiedzieć, że nie doceniam tego co mam. Może
właśnie dlatego, że widziałam rzeczy o których ludzie czasem nigdy nawet nie
pomyślą. To, w jakich warunkach ludzie mieszkają, jak bardzo np. życie rodziców
chorych dzieci różni się od życia rodziców zdrowych dzieci. Pomaga to być
realistą.
Co
czyni Cię szczęśliwą?
Łapię
dobre chwile :)
Czy
miałabyś jakąś prośbę do pacjentów, coś co pomogłoby Tobie jako osobie
udzielającej pomocy?
Nie pijcie/palcie/wciągajcie
niczego po czym będziecie mieli ochotę spuścić łomot ratownikom.
Do
rodziców pacjentów – wiemy, że bardzo
się o potomka martwicie, ale nie zawsze wiemy zaraz po badaniu co mu dolega.
Czasem zanim te wszystkie puzzle ułożymy minie trochę czasu. Nie znaczy to, że
działamy po omacku, że dziecko leży w szpitalu i nic się wokół niego nie
dzieje. Na tym polega proces diagnostyczny – zaczynamy od podstaw a później
kopiemy głębiej. Oczywiście fajnie jest, kiedy pacjent jest „podręcznikowy” i
można od razu ustalić co mu dolega. Jednak nie zawsze tak jest i wtedy prosimy
o cierpliwość.
Jakie
jest Twoje marzenie albo plan, który chciałabyś zrealizować?
I
ostatnie pytanie: warto? Mimo wszystko?
Okaże
się. Może zostanę w zawodzie, może w końcu kiedyś trzasnę drzwiami. Na pewno
warto mieć całą wiedzę i umiejętności które mam. Czy na chwilę obecną to zajęcie dla mnie opłacalne – no, nie
bardzo. Ale czasem to naprawdę lubię, czasem da satysfakcję. Na pewno jest duże
pole do ciągłego doskonalenia się.
Co
jest ciekawe – niby to jeden zawód, ale można go wykonywać w skrajnie różnych
warunkach. W szkole, szpitalu, lotnictwie, wojsku, żegludze, przychodni, u
ludzi w domach, karetkach, można być wykładowcą na uniwersytecie medycznym,
można wyjechać gdziekolwiek i znaleźć zatrudnienie, bo wszędzie jest
zapotrzebowanie. Także, teoretycznie przy odpowiedniej dozie samozaparcia każdy
znajdzie miejsce pracy, gdzie naprawdę się spełni. Moim cichym marzeniem jest
praca w lotniczym transporcie medycznym. Zobaczymy :)